poza tym i tak nie mogła usłyszeć rozmowy z Darrenem. Wskoczyła
na werandę. Kolana miała podrapane, twarz pokrytą piegami od słońca, a ciemnorude włosy splecione w niemodny warkocz, który opadał jej na plecy. Była bardzo podobna do Colina. Umyta i odpowiednio ubrana, a także poddana odpowiedniej edukacji w wielkim świecie, mogłaby stanowić wielki atut Jacka. Urocza wnuczka z klasą, żywe wspomnienie po zmarłym synu. Jej widok upewnił Barbarę o słuszności kampanii przeciwko Lucy. Ta akcja nie miała nic wspólnego z Darrenem Mowerym, ani z tym, że Jack Swift odrzucił Barbarę. Przeciwnie, była aktem odwagi i poświęcenia z jej strony. Lucy potrzebowała, by ktoś nią wreszcie potrząsnął i zmusił do przyjęcia odpowiedzialności za los dzieci. Uśmiechnęła się do podnieconej dziewczyny. – Oczywiście, że cię poznaję, Madison. Co u ciebie słychać, skarbie? – Potwornie się nudzę – odrzekła dziewczyna pogodnie. – Ale nic nie szkodzi, już się przyzwyczaiłam. Czy dziadek Jack przyjedzie do nas na wakacje? – To miał być sekret. Senator chce uchronić siebie i twoją mamę przed rozgłosem. – A czy ona o tym wie? Barbara potrząsnęła głową. – Najpierw chciał się upewnić, że uda mu się wynająć dom, i dopiero wtedy zamierzał jej powiedzieć. Nie chciał was rozczarować. – Barbara była przekonana, że Madison i J.T. rzeczywiście byliby rozczarowani, gdyby Jack musiał odwołać przyjazd, ale na pewno nie Lucy. Jej nie obchodziło, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu zobaczy swojego teścia. – On sam powinien wam o tym powiedzieć. Madison z błyskiem w oczach położyła palec na ustach. – Obiecuję, że się nie zdradzę. – Co myślisz o tym domu? – zapytała Barbara. – Wspaniały, prawda? – To mój ulubiony dom w tej okolicy. – I w dodatku pięknie położony. Dziewczyna obojętnie wzruszyła ramionami. – Chyba tak. W Vermoncie wszędzie jest pięknie. A co za dużo, to niezdrowo. Już mi to piękno wyłazi uszami. – No, no – roześmiała się Barbara. – Coś takiego! Madison usiadła na poręczy werandy, nie zwracając najmniejszej uwagi na przepaść za plecami. – Wolałabym sama pojechać do Waszyngtonu w odwiedziny do dziadka. Wybieram się tam na długi weekend jesienią, ale to za krótko. – Aha. Jednym słowem, chciałabyś zjeść ciastko i mieć ciastko? – Jasne – uśmiechnęła się dziewczyna. – A pani nie? – Oczywiście – odrzekła Barbara, spoglądając na las. – Jesteś sama? J.T. nie przyszedł z tobą? – Nie. Uciekłam od niego. On i jego przyjaciel chcieli mnie zabrać na ryby. Nienawidzę robaków. Lubiłam je, gdy miałam dwanaście lat, ale teraz ichnie cierpię. – Nie nadajesz się na wieśniaczkę. Oczywiście Madison uznała to za komplement. – To nie to, że nie lubię Vermontu, ale jednak wolę miasto.