nawet o sto. Ale odprowadzę. I pan nie będzie się czuł taki samotny, i ja będę spokojniejszy.
Bo czy to wiadomo... Berdyczowskiego strasznie ucieszył ten pomysł, który z jednej strony nie dewaluował planowanej próby, z drugiej zaś mimo wszystko budził nadzieję na jakieś, choćby nawet iluzoryczne poparcie. Ucieszył się – i od razu rozzłościł na siebie za tę radość. Nachmurzył się i powiedział: – Nie o sto kroków. O dwieście. * * * Rozstali się na mostku przerzuconym przez bystrą, wąską rzeczkę, która nie więcej niż dwadzieścia sążni dalej wpadała do jeziora. – To jest właśnie domek pławowego. – Lew Nikołajewicz wskazał na ciemny sześcian, którego biały, słomiany dach połyskiwał pod księżycem. – A więc w żaden sposób nie mogę iść z panem? Berdyczowski pokiwał głową. Wolał się nie odzywać, bo zęby miał mocno zaciśnięte i obawiał się, że jeśli da im swobodę, zaczną haniebnie szczękać. – No to w imię Boże – powiedział z przejęciem wierny sekundant. – Będę czekał na pana tu, przy kaplicy Pożegnalnej. W razie czego proszę krzyczeć, od razu przybiegnę. Zamiast odpowiedzieć, Matwiej Bencjonowicz niezręcznie objął nowego przyjaciela, na sekundę przygarnął go do piersi, machnął ręką i ruszył w kierunku chatki. Do północy zostały jeszcze dwie minuty, ale i przejść musiał tyle co nic, nawet nie dwieście kroków, najwyżej półtorej setki. Głupstwa jakieś – mówił do siebie w duchu podprokurator, wpatrując się w chatynkę. I przecież wiem na pewno, że nic się nie stanie. Nic nie może się stać. Wejdę, postoję tam, a potem wyjdę, czując się jak zupełny cymbał. Dobrze chociaż, że mam takiego życzliwego świadka. Kto inny wystawiłby mnie na pośmiewisko, osławił na cały świat. Proszę, zastępca prokuratora gubernialnego maszeruje na spotkanie z siłą nieczystą i jeszcze trzęsie się ze strachu. Pobudzana ambicją, zatliła się w duszy odwaga. Teraz trzeba było ją pieczołowicie, niczym pełgający na wietrze płomyczek, rozpalić i nie dać jej zgasnąć. – No dalej, no dalej – zaciągnął Berdyczowski, przyspieszając kroku. Przed krzywo zbitymi drzwiami zatrzymał się jednak i nieznacznie, tak żeby z tyłu nie było widać, przeżegnał się. Rozbierać się do naga to oczywiście nonsens – zdecydował podprokurator. Tak czy inaczej, nie pamiętał dokładnie formuły ze średniowiecznego traktatu. Ale nic to, jakoś obejdziemy się bez formuły. Wystarczy dotknąć wydrapanego na szybie krzyża i coś tam powiedzieć o układzie archanioła Gabriela ze Złym. Przyjdź tu, duchu święty – zdaje się, że tak. A jeśli zaczną się kłopoty, trzeba szybko krzyknąć po łacinie: „Wierzę w Boga!”, i wszystko doskonale się ułoży. Te beztroskie rozmyślania dodały śledczemu odwagi. Chwycił za skraj drzwi, sprężył się ile sił i pociągnął do siebie. Okazało się, że nie było po co się wytężać, drzwi ustąpiły lekko. Stąpając po skrzypiącej podłodze, Matwiej Bencjonowicz spróbował zorientować się, gdzie jest okno. Zastygł niezdecydowany, ale w tej właśnie chwili księżyc, który na pewien czas schował się za chmurkę, znów oświetlił sklepienie niebieskie i po lewej stronie zajaśniał srebrzysty kwadrat. Śledczy zwrócił tam głowę i zadławił się panicznym okrzykiem. Tam ktoś stał! Nieruchomy, czarny, w spiczastym kapturze! Nie, nie, nie! – Berdyczowski potrząsnął głową, żeby odegnać przywidzenie. Głowa, jakby nie wytrzymując wstrząsów, wybuchła nagle nieznośnym bólem, przenikającym czaszkę i mózg. Wstrząśnięta świadomość opuściła podprokuratora i już więcej niczego nie widział ani nie słyszał. Potem, nie wiadomo po jakim czasie, nieszczęsny śledczy odzyskał zmysły, ale nie wszystkie – wzrok powracać nie chciał. Berdyczowski oczy miał otwarte, ale wciąż nic nie widział.