Hope przez chwilę wpatrywała się w twarz matki, po czym skinęła głową. „Przyjacielem”, o którym wspomniała Lily, był nikt inny tylko sam gubernator Tennessee. Znała go od lat, znała też
jego rozmaite ciemne sprawki. Mroczne tajemnice, które miała zabrać ze sobą do grobu. Za tego rodzaju lojalność trzeba niekiedy płacić - najlepiej przysługami. W lepkiej popołudniowej ciszy rozległ się dźwięk klaksonu. Hope ze ściśniętym sercem podbiegła do okna. Na podjeździe stał mikrobus kursujący na lotnisko. Tom, domowa złota rączka, i kierowca pakowali już walizki do bagażnika. Lily stanęła za córką. - Mój Boże, już czas. - Położyła dłonie na ramionach Hope, przytuliła policzek do jej włosów. Hope ogarnęła radość, jakiej dotąd nie znała. Była prawie wolna. Jeszcze kilka minut i nigdy więcej nie zobaczy już ani matki, ani tego znienawidzonego domu. Musiała się hamować, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Matka westchnęła, opuściła ręce, cofnęła się o krok. - Pora iść. - Tak, mamo. - Hope wzięła walizkę i ruszyła w stronę schodów, Lily za nią. W holu zebrały się dziewczęta. Każda chciała uściskać i ucałować Hope. Jedna przez drugą życzyły jej szczęścia, przypominały, żeby pisała. Najmłodsza - niewiele starsza od Hope - podała jej jabłko: błyszczące, czerwone, dojrzałe. - Na wypadek gdybyś zgłodniała - powiedziała cicho, ze łzami w oczach. Wzięła owoc, choć palił dłoń niczym żrący kwas. Miała ochotę odrzucić go precz i uciec. Powstrzymała się, podniosła wzrok, spojrzała z uśmiechem w oczy dziewczyny. - Dziękuję, Georgie. Jesteś kochana, że o mnie pomyślałaś. Wyszła na zewnątrz, matka szła obok. Znad rzeki czuć było ciepły, leniwy powiew wiatru. Owiewał Hope, otulał, a odpływając, zabierał ze sobą odór domu, odór przeszłości. Jej przeszłości. Matka wzięła ją w ramiona i mocno uścisnęła. - Moja kochana, maleńka. Tak bardzo mi będzie ciebie brakowało... Hope miała nieodpartą ochotę wyrwać się z objęć matki, pobiec do czekającego auta. Przemagając się, pozwoliła matce na ostatni pocałunek. W duchu przysięgała sobie, że już nigdy więcej nie poczuje na skórze jej brudnego dotyku. Dotknięcie grzechu. Kierowca chrząknął. Dzięki Bogu, pomyślała Hope i uwolniła się z ramion Lily. - Muszę już jechać, mamo. - Wiem. Zadzwoń zaraz, jak tylko dotrzesz na miejsce. - Lily z trudem powstrzymywała łzy. - Zadzwonię. Przyrzekam - skłamała Hope. Ruszyła w kierunku samochodu, licząc kroki. Z każdym następnym czuła, że zostawia za sobą kolejny fragment przeszłości. Rzeczy minione odpadały płatami, niczym kawałki zbutwiałej materii ze starego, cuchnącego odzienia. Kierowca otworzył drzwiczki. Zatrzymała się na moment i spojrzała przez ramię na Dom, na matkę stojącą w cieniu, na dziewczęta zbite w progu w ciasną gromadkę. Uśmiechnęła się z satysfakcją. Dzisiaj narodziła się na nowo, jako Hope Penelope Perkins. Uwolniła się od Cienia. Jabłko wysunęło się jej z dłoni. Pozwoliła mu upaść i wsiadła do samochodu. CZĘŚĆ I Hope ROZDZIAŁ PIERWSZY Nowy Orlean, Laizjana, 1967 Powietrze wypełniał obezwładniający, słodki zapach kwiatów. Zmieszany ze szpitalnymi woniami oddziału położniczego stawał się nie do zniesienia, ale bukiety napływały nieustannie - kolejne świadectwa radości z powodu narodzin pierwszego dziecka Philipa St. Germaine III. Radości w pełni zrozumiałej, jako że noworodek miał być dziedzicem rodzinnej fortuny, kontynuatorem rodowych tradycji i rodowego nazwiska. Przyszłym właścicielem luksusowego, szacownego hotelu wybudowanego w 1908 roku przez pierwszego Philipa St. Germaine. Tak, urodziło się dziecko, przed którym świat miał stać otworem. Hope spojrzała na oseska leżącego w koszyku obok jej łóżka. Ogarniała ją rozpacz i rozczarowanie, tak gorzkie, że nie umiała sobie poradzić z własnymi uczuciami. Przez ostatnie miesiące modliła się o chłopca. Odmawiała różaniec, odprawiała pokuty, składała śluby. Była tak pewna, iż jej prośby zostaną wysłuchane, że nie zastanawiała się nawet nad imieniem dla dziewczynki. Prośby nie zostały wysłuchane. Zamiast błogosławieństwa spadło na nią przekleństwo. Urodziła córeczkę, nie synka. Jak jej matka i babka, jak wszystkie kobiety w rodzinie Pierron, od wielu, wielu pokoleń. Hope wciągnęła głęboko powietrze, w gardle wzbierał bolesny ucisk. Doścignęła ją w końcu rodzinna spuścizna. A już gotowa była uwierzyć, że udało się jej umknąć, że wyzwoliła się z zaklętego kręgu. Przez osiem lat, które minęły od chwili, gdy opuściła dom na River Road, udało się jej zrealizować wszystkie plany. Uwolniła się od matki i od stygmatu dziwkarskiego bękarta, wyszła za mąż za Philipa St. Germaine III, bogatego człowieka z tak zwanej dobrej rodziny, i była teraz jedną z pierwszych dam Nowego Orleanu. Zostawiła przeszłość za sobą, lecz nie mogła od niej uciec. Dzisiaj okazało się, że dosięgła ją klątwa ciążąca nad jej nazwiskiem. Jej maleńka córeczka była piękna: jasna skóra, bystre błękitne oczy, aksamitne ciemne włosy. Jak wszystkie Pierron powinna umieć w przyszłości zdobywać mężczyzn podbojem i zniewalać ich. I ona będzie nosić w sobie mroczny Cień. Cień, który miał oznaczać grzeszne życie i wiekuiste potępienie. Hope wzdrygnęła się. Czyż sama nie odczuwała obecności Cienia? Walczyła z nim, usiłowała trzymać go na uwięzi, a jednak bywały chwile, kiedy brał górę, dominował nad jej wyborami, kierował decyzjami. Do pokoju wszedł Philip z błogim uśmiechem na twarzy i ogromnym naręczem róż. - Kochanie, ona jest piękna. Wspaniała. - Nachylił się i pocałował Hope w czoło, ostrożnie, by nie obudzić śpiącej córeczki. - Jestem z ciebie bardzo dumny. Hope odwróciła twarz w obawie, by nie wyczytał z jej rysów, co czuje, by nie odgadł, jak bardzo jest zrozpaczona. Philip przysiadł na krawędzi łóżka. - Co się z tobą dzieje, kochanie? - zapytał z troską w głosie. - Wiem, że chciałaś dać mi syna, ale to nie ma żadnego znaczenia. Nasza mała jest najcudowniejszym dzieckiem pod słońcem. Po policzku Hope spłynęła jedna, samotna łza, której nie zdołała powstrzymać. - Nie płacz, skarbie. - Przygarnął ją do piersi. – To naprawdę żaden powód do rozpaczy, uwierz mi. Poza tym będziemy jeszcze mieli dzieci. Całe mnóstwo. Nie mogła tego słuchać. Philip nie wiedział o czymś, o czym ona wiedziała aż za dobrze: nie mieli mieć już więcej dzieci. Jak wszystkie kobiety w jej rodzinie, skazana na poronienia, nie donosi już żadnej następnej ciąży. Między innymi na tym też polegała klątwa: Pierron rodziły od pokoleń tylko jedno dziecko i zawsze była to córka. Córka, która przejmowała Dom i grzeszną spuściznę. Hope zacisnęła palce na miękkim materiale mężowskiej marynarki. Tak bardzo pragnęła podzielić się z nim bolesnymi myślami, ale wiedziała, że byłby wstrząśnięty, dowiadując się prawdy o swojej uwielbianej żonie. I swojej ślicznej córeczce. Nigdy nie może się dowiedzieć. Przełknęła z trudem ślinę i wtuliła twarz w ramię Philipa, wdychając zapach deszczu, który przylgnął do jego ubrania, o wiele bardziej znośny niż duszne powietrze w pokoju. Nikt nigdy nie może się dowiedzieć. - Tak żałuję, że moi rodzice nie dożyli tej chwili i nie mogą zobaczyć małej - szepnęła z wystudiowaną boleścią w głosie. - Nie mogę... nie mogę się z tym pogodzić.