– Co robiłaś na tym wielkim drzewie? – zapytał łagodnie.
– Obserwowałam ptaki. – Wszystkie ptaki schowały się przed burzą. Nadal obejmował ją wpół. – Możesz mnie już puścić – powiedziała. – Dasz radę stać o własnych siłach ? – Jasne. Cofnął ramię i odsunął się o krok. Nie był już zakurzonym, niechlujnym abnegatem. Brudny kapelusz i kowbojskie buty zostały w Wyomingu. Sebastian ubrany był w przyzwoity strój traperski, włącznie z butami do wspinaczki. Był sprawny fizycznie, opalony i bardzo czujny. To było pierwsze, co zauważyła przed laty, gdy go poznała: jego czujność. Miała wrażenie, że żaden szczegół otoczenia nie może ujść jego uwagi. Wydawało się to prawie niemożliwe, ale był jeszcze gorszy niż agenci CIA. Zresztą może właśnie tam uczył się swego fachu. Nieprzenikniony, mało kontaktowy i wyłącznie skupiony na zadaniu. Lucy nagle uświadomiła sobie, jak niewiele o nim wie. – Myślałam, że nie masz ochoty mi pomagać – powiedziała, poprawiając koszulę. – Bo nie mam. – W takim razie wracaj do Wyomingu – poradziła, przeskakując przez murek. – Gdy cię prosiłam o pomoc, nie chodziło mi o to, żebyś skradał się po lasach. Chciałam tylko usłyszeć twoje zdanie. I zauważ, że mówię to w czasie przeszłym. – Zauważyłem. – A już na pewno nie chodziło mi o to, żebyś mnie straszył. – Nie straszyłem cię, to ty sama się przestraszyłaś – stwierdził Sebastian, bez wysiłku przekraczając pozostałości kamiennego muru. – Zanim zareagujesz na cokolwiek, powinnaś najpierw sprawdzić, z czym masz do czynienia. – Znam się na kajakach, czółnach i łuskaniu fasoli, ale na facetach, którzy wyskakują na mnie z krzaków, nie za bardzo. Na ustach Sebastiana pojawił się uśmiech, który jednak nie rozjaśnił jego oczu. – To ty zrzuciłaś mi na głowę lornetkę. – Nie zrobiłam tego umyślnie. – Kiedyś, w dzieciństwie, sam wspinałem się na to drzewo – powiedział. Lucy dopiero teraz przypomniała sobie, że przecież Sebastian jest wnukiem Daisy i że to on sprzedał jej dom. Historycznie rzecz ujmując, miał do tego terenu większe prawo niż ona. – I jak się czujesz w krainie swojego dzieciństwa? – zapytała. Wzruszył ramionami. – Zapomniałem, jak dokuczliwe potrafią być komary. Lucy znów zawiesiła lornetkę na szyi. – Nigdy nie zamierzałam cię prosić, żebyś tu przyjeżdżał. – A o co zamierzałaś mnie prosić? – Żebyś mi powiedział, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. – A jak miałbym to ocenić, siedząc w Wyomingu? – zapytał. – Na podstawie doświadczenia i instynktu. – Inaczej mówiąc, miałbym, wygodnie siedząc w hamaku i podziwiając chmurki na błękitnym niebie, ulżyć twoim zmartwieniom